Rok 2002. Przed Bożym Narodzeniem. Jestem od roku w Italii. Wybieram się na parafię na Sycylię, żeby pomagać w spowiedzi na Święta. Spadafora. Niedaleko Messyny. Nigdy tam nie byłem. Proboszcza nie znam. Dzwoni do mnie, żeby się umówić co do mojego przyjazdu pociągiem:
- To już wszystko wiem. Powiedz mi tylko, jak cię rozpoznam na stacji kolejowej?
Ja na to:
- Nie ma problemu, będę miał - i zamiast powiedzieć: „koloratkę”, to jest colletto, powiedziałem - coltello, czyli „nóż”.
- Ma che coltello? - Ale jaki nóż?
- Normale
- To bardzo dziwne
- Dziwne? Może u was. W Polsce wszyscy księżą noszą coltello (myślę "koloratka", mówię "nóż")
- Naprawdę dziwne
- Ale mogę tak przyjechać? Czy to będzie jakiś problem?
- Nie
No i tak sobie porozmawialiśmy. Do końca byłem przekonany, że mówię o koloratce, a on, że ja o nożu. Przyjechałem na stację. Ksiądz mnie rozpoznał, chociaż nie miałem coltello tylko colletto. A i tak cała parafia już wiedziała, że przyjeżdża polski ksiądz z nożem. Na Sycylię.
Przekonanie, że to, co mówimy, jest tym, co jest, nie zawsze jest tym, co jest.