Menu Zamknij

Czas prezydenckich wyborów

21.05.2015

 

Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem:

Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,

zas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania (Koh 3,1-3)

 

Wyborcze emocje

Cieszę się z tych wyborczych emocji. Kiedyś mnie to denerwowało, ale coraz bardziej widzę w tym znak jedności Polaków. Jesteśmy strasznie zjednoczonym narodem. Wszyscy na spotkaniach z papieżem. Wszyscy kibicujemy Małyszowi. Wszyscy mamy zdanie o Rydzyku i Michniku. Wszyscy ekscytujemy się wyborami. Oczywiście „wszyscy” to przesada, ale raz po raz w ojczyźnie nad Wisłą czuć powszechne polskim sercom napięcie. A to jest znak jedności. Bo nawet jeśli się kłócimy, to przecież tylko we własnym domu ludzie spierają się tak, jak nie spieraliby się nigdy z obcymi, bo by im na to kultura nie pozwalała. W tych dniach czuję jak mało kiedy, że Polska to nasz wspólny dom. I choć różnimy się licznikami, to przecież mianownik zasadniczo jest ten sam. 

 

Polityczny „coming out” księży

Cieszę się też z pojawiających się publicznie politycznych deklaracji księży. Kiedyś mnie to denerwowało, ale coraz bardziej widzę w tym znak dojrzewania Polaków. Ciągle pojawiają się próby, żeby księża nie mówili publicznie o polityce, ale te lęki nie trzymają się logiki. Twardowski może być poetą. Tischner filozofem. Bartczak może rapować. Nawet siostra Anastazja może być kucharką. Ale jak ksiądz zajmuję się polityką, to zgorszenie na całego. Nie chcę wytaczać argumentów typu „Popiełuszko był kapelanem Solidarności”. Chodzi mi o zwykłą logikę. Albo uznamy, że księża (i siostry też) nie mogą publicznie robić nic, co nie jest bezpośrednio związane z ich powołaniem (i potępimy Hellera, Tischnera i setki proboszczy budujących kościoły), albo powoli dojrzejemy do świadomości, że każdy ksiądz ma prawo do zainteresowań, hobby, poglądów i specjalizacji. Lubi politykę, to niech się wypowiada. Ludzie ocenią. Jak wszystko. Oczywiście nie na ambonie. Wielu księży z roztropności nie mówi o swoich poglądach, bo czują, że zrażą tym do siebie ludzi, którzy nie są z ich politycznej opcji a nie potrafią oddzielić zaangażowania księdza w politykę od jego posługi duszpasterskiej. Są też i tacy, którzy wykorzystują ambonę do politycznych celów. I to akurat trzeba ścigać. Dobrze byłoby jednak gdybyśmy zmierzali w stronę ideału, czyli tak dojrzałego świata, w którym słucham Pendereckiego bez względu na to, kogo on popiera, oglądam Wajdę, czytam Cejrowskiego i nie wyrzucam z domu naprawiającego mi kran hydraulika, dowiedziawszy się, że mieszka on przed ślubem z piekarzem. I w tym świecie mam na tyle wiary i zdrowego dystansu, że wierzę, iż Chrystus w rękach ks. Sowy nie jest mnie boski, w rękach Isakowicza-Zaleskiego nie mniej kościelny, a na toruńskim ołtarzu nie mniej ewangeliczny.

 

Kierunek samoświadomość

W jakiejkolwiek emocjonalnej zawierusze byłoby jednak dobrze, gdybyśmy skorzystali bardziej z tego, że jesteśmy homo sapiens. I zaczęli pytać siebie o argumenty. Bo tak jest bardziej po ludzku. Człowiek jest człowiekiem wtedy, kiedy myśl jest mocniejsza niż siła, nawet – a może zwłaszcza – siła emocji. W tym sensie bardzo zrozumiałe są dla mnie wypowiedzi ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, gdzie ważnym argumentem jest stosunek kandydatów do Ukrainy albo ks. Kazimierza Sowy, gdzie jego osobiste znajomości z ludźmi Platformy generują takie a nie inne poglądy. Nie chodzi bowiem o to, żeby tylko stanąć po tej czy tamtej stronie, ale żeby wiedzieć, dlaczego akurat tam stoję.

Szukając racji mojego głosowania na Andrzeja Dudę, myślę o kilku elementach. Po pierwsze pochodzę z Podhala. To region, gdzie ludzie generalnie są za prawicą. I ta ziemi i ta rodzina ukształtowały we mnie poglądy nazwijmy to centro-prawicowe.  Po drugie, interesuję się sprawami ojczyzny od zawsze. I po pięciu latach oglądania Polski własnymi oczami i oczami prasy od lewej do prawej strony, chciałbym po prostu innego prezydenta. Zwłaszcza patrząc na to, co się dzieje ostatnimi dniami. Żaden kandydat nie jest idealny. Taki jest tylko Jezus i taki program ma tylko Ewangelia. Ale podsumowując za i przeciw, tak to mi po prostu wychodzi. W szczegóły nie wchodzę. O nich zasadniczo piszą ci, co głosują za Dudą. Po trzecie, nie było mnie w ogóle w Polsce jak rządził PiS i byłem tylko pół rok za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Dlatego nie mogę zrozumieć w ogóle tego straszenia prezesem. Kojarzy mi się to ze straszeniem dzieci czarną wołgą. A że z natury nie wierzę nikomu, chciałbym sprawdzić na własnej skórze, jak to będzie w Polsce, kiedy prezydentem będzie Duda. Bo może dopiero wtedy docenię Komorowskiego. I może dopiero wtedy zatęsknię za Platformą. Bo na razie nie umiem wskrzesić w sobie tego rodzaju tęsknoty.

 

Troska o prymat Ewangelii

Myśląc o Polsce, zastawiam się też nad tym, jak Ewangelia może pomóc ojczyźnie nad Wisłą.

Po pierwsze, trzeba promować prymat miłości nad skutecznością. Ponoć w polityce najważniejsze jest zdobycie i utrzymanie władzy. Ale to nie jest ewangeliczne. Dlatego tak strasznie mnie boli, kiedy władza gardzi człowiekiem, opozycja władzą, a komentatorzy tymi, których nie lubią. Musimy się różnić i nie daj Boże, żebyśmy mieli takie same poglądy. Natomiast musimy promować bardziej wzajemny szacunek niż władzę, bo ostatecznie nie da się żyć z ludźmi, dla których najwyższą wartością są stołki.

Po drugie, świętość nie zależy od systemu. Urodziłem się w PRL-u. Do I Komunii przystąpiłem w stanie wojennym. Księdzem zostałem, gdy prezydentem był Kwaśniewski. W wyborach politycznych nie chodzi więc o moją doskonałość, bo ona nie zależy od systemu. Nawet w Auschwitz można zostać świętym. W wyborach chodzi o taki sposób umeblowania Polski, żeby jej dzieci jak najmniej robiły sobie krzywdę w swoim własnym domu.

Po trzecie, boli mnie, że w systemie demokratycznym, kiedy większości powodzi się dobrze, a mniejszość wiąże ledwie koniec z końcem, to nie da się nic zmienić. Bo większość nie jest zainteresowana problemami mniejszości. A to przecież nie jest ewangeliczne. Mnie jest dobrze w Polsce. I byłbym ślepcem, gdybym nie widział, że wielu ludziom jest dobrze. Ale przecież w trosce o Polskę nie chodzi o mnie i nie chodzi o większość.

Mówiąc o konkretach, burzę się maksymalnie z powodu dwóch przyczyn: cen mieszkań i niemożliwości przeżycia w pojedynkę pracując za najmniejszą stawkę i wynajmując kawalerkę. Żeby dorosły człowiek, pracując 40 godzin na tydzień w legalnej pracy nie był w stanie wyżyć, to jest dramat, który miał miejsce w historii tylko w czasie wojen. Murzyni nas wyśmieją i pradziadkowie nie pojmą, jak mogliśmy doprowadzić do systemu, w którym zdrowy, pracujący uczciwie człowiek nie jest w stanie utrzymać się we własnym domu, już nie mówiąc, żeby na niego zarobić. A mówić, że trzeba zmienić w takim razie pracę na lepszą, to powiedzieć milionom ludzi, że praca w sklepie czy bycie pielęgniarką to życiowa pomyłka. W Polsce jest wystarczająco ziemi, pieniędzy i środków, żeby każdy mógł mieć własny dom i uczciwy chleb. Natomiast jest zdecydowanie za mało solidarności, solidarności, którą winien generować i wspierać system.

 

Moje polskie marzenie

Jako Polak mam jedno marzenie. Otóż wydaje mi się, że mamy w Polsce potencjał do tego, żeby spróbować stworzyć nowy system: nie komunistyczny, nie kapitalistyczny, nie demokratyczny, ale system solidarnościowy. Nie jesteśmy gorsi od Niemców, Amerykanów czy Anglików. Umiemy pracować nieraz lepiej a i głowy wcale nie mamy gorsze. Dlaczego zatem nie ruszyć głów i zacząć myśleć bardziej o wszystkich? Ludzie byli w stanie wymyśleć nawet komputer i bombę atomową! Dlaczego nie nowy system?! Dlaczego nie nowy program?! Zamiast kłócić się o tematy zastępcze, zacząć budować inaczej kraj, tutaj, gdzie Bóg przypomniał wielkość miłosierdzia. Wierzę, że da się nad Wisłą zbudować taki system, który będzie przypominał bardziej dom niż dolinę ściągającą hieny.

 

Będę szanował prezydenta mojego kraju zawsze. Natomiast ostanie pięć lat przekonało mnie, że reelekcja nie będzie krokiem w stronę mojego polskiego marzenia. Dopóki więc jest we mnie więcej nadziei niż strachu, nie będą się bał ryzyka prezydenckiej zmiany. Pewności oczywiście nie ma żadnej. Ale wolę młodego lekarza z dobrym wykształceniem, niż tego, który choć ma doświadczenie, to jednak od lat posyła pacjentów na drugi świat zdecydowanie za często. I nie dlatego, że jest zły. Ale dlatego, że od wielu lat robi za mało dla pacjenta… To była metafora…

Opublikowano w Maxirefleksje