EksHom II 2011
Studencka sesja pierwszego semestru powoli się kończy. Oczywiście zależy to od poszczególnych uczelni. Ile z tej okazji radości i smutków wiedzą najlepiej sami żacy. Chociaż zależy to od pojedynczych przypadków. Są jednak takie sprawy, które wydają się wspólne wszystkim. Tymi sprawami są także przegięcia studenckich sesji.
1. Przegięciem numer jeden jest uczenie studentów niesystematyczności.
Potrafią się nauczyć. Potrafią być błyskotliwi. Potrafią nie spać. Potrafią wystać w kolejce do ksero. Potrafią wypić hektolitry kawy. Ale tylko ten jeden miesiąc.
A życie nie jest takie. Prawie w każdej pracy trzeba być mniej lub bardziej systematyczny. I tego uczy dużo lepiej szkoła średnia niż studia. A skoro celem studiów nie jest przygotowanie studenta do pracy w warunkach realnych, to o co w tym wszystkim chodzi?
2. Przegięciem numer dwa jest wymaganie wiedzy a nie umiejętności.
Oczywiście poziom wiedzy trzeba jakoś sprawdzić, ale jaki jest sens wkuwania nieskończonej ilości detali, skoro i tak potem o tym się zapomni? Czy celem studenta jest konkurencja z komputerem? Przecież prawie każdy głupi komputer zna więcej faktów niż człowiek.
Jakże się zdziwiłem, kiedy w Rzymie jeden z najlepszych specjalistów na świecie od Starego Testamentu zapytany o jakiś szczegół z Biblii zaczął szukać w tekście oryginalnym, ale potem sięgnął po przekład francuski, bo za bardzo nie był zorientowany w języku hebrajskim! To jak to, on nie zna oryginału?! No nie zna. Nie zna dobrze. Ale wie, gdzie szukać…
Przecież gdyby studenci zaczęli pytać swoich wykładowców, okazałoby się że większość z nich nie pamięta prawie nic z tego, czego się uczyli na studiach.
3. Przegięciem numer trzy jest dysproporcja w ilości materiału do opanowania.
Są egzaminy, do których wystarczyłoby się przygotowywać jeden dzień. Do innych dwa tygodnie. W Jerozolimie jest jeden profesor, który na pracę zaliczeniową wymaga napisanie elaboratu na około 100 stron. Za 2 ECST-y! I piszą studenci. Dwa, trzy miesiące.
Kodeks pracy w dziale szóstym w art. 129, § 1 podaje:
„Czas pracy nie może przekraczać 8 godzin na dobę i przeciętnie 40 godzin w przeciętnie pięciodniowym tygodniu pracy”
W art. 131, § 1 czytamy:
„Tygodniowy czas pracy łącznie z godzinami nadliczbowymi nie może przekraczać przeciętnie 48 godzin w przyjętym okresie rozliczeniowym”.
Jeśliby założyć, że pracą studenta jest nauka i że on ma około 30 godzin zajęć tygodniowo, to z tego wynika, że maksymalnie 18 godzin może uczyć się po zajęciach.
Ponadto skoro jeden przedmiot wykładowy przeciętnie obejmuje 2 godziny w tygodniu czyli 1/15 wszystkich wykładów i skoro jeden semestr trwa 15 tygodni, to znaczy, że wykładowca przedmiotu może wymagać od studentów tylko jednego tygodnia pracy na swój przedmiot, czyli maksymalnie 18 godzin. Do tego może dodać jeden dzień w sesji, zakładając, że sesja trwa trzy tygodnie, czyli 15 dni roboczych.
A więc wykładowca nie ma prawa żądać wykonania takiej pracy, której przeciętny student nie jest w stanie wykonać w maksymalnie 26 godzinach.
Przegięciem w pracy jest nie wymaganie pracy jak i przegięciem jest wymaganie szybkiego latania od przeciętnego żółwia.
4. Przegięciem numer cztery jest brak szacunku do oceny dostatecznej.
Nie tylko oczy studentów sprawiają czasem wrażenie, że otrzymanie oceny dostatecznej to jest jakaś kara. I jeśli sumienie wykładowcy jest miękkie, to się facet ugnie. Kobieta chyba też. I wpisze ten dobry. Niech ma. A przecież żeby otrzymać taką ocenę, trzeba znać przynajmniej 50-60% materiału!
Przegięciem jest kreowanie fałszywego wrażenia, że student jest dobry, kiedy jest przeciętny, przegięciem, które niestety czasem nie przeszkadza ani jednej ani drugiej stronie.
Sesja powoli się kończy.
Marzą się czasy, żeby skończyły się przynajmniej te cztery przegięcia.