„Milczenie” Scorsese to dobry film. Nie zasnąłem na nim. Pobudził do myślenia. A co zaskakujące, dalej gdzieś tam pracuje we mnie, chociaż minęły już dwa tygodnie. O czym myślę?
Myślę o granicach inkulturacji. Na ile w głoszeniu Ewangelii potrafimy odróżnić to, co należy do istoty Dobrej Nowiny i co jest niezmienne zawsze i wszędzie od tego, co żydowskie i starożytne, rzymskie i katolickie, które jest tylko kulturą, szatą, w którą można, ale nie musi się ubierać każdego człowieka. Czy tylko wino i chleb mogą stać się Ciałem i Krwią Chrystusa? Czy ryż nie jest chlebem powszednim dla wielu? Czy Latynosów lub Afrykanów musi obowiązywać celibat, skoro Grekokatolicy mają żony i łączność z Rzymem? Z drugiej strony czy Polakom przeszkadzało wino zamiast piwa? Czy problemem w przyjęciu chrześcijaństwa była kultura słowiańska czy raczej tylko religia? Pytania zawsze pozostaną, ale myślę, że zrzucanie winy na brak inkulturacji, jako powodu nieprzyjęcia się chrześcijaństwa w Japonii czy w wielu innych krajach, jest głęboko przesadzony. Film przypomina, że tysiące Japończyków przyjmowało chrzest, wierzyło w Chrystusa i oddawało za Niego nawet życie, i to nie dlatego, że pokochali kulturę europejską. Historia mówi jeszcze więcej. Ci sami Japończycy nie mieli problemów, by uczyć się fizyki czy astronomii od Europejczyków, studiować na Oxfordzie czy Harwadzie, przyjąć prawie wszystkie dyscypliny sportu, importować t-shirty czy sieć McDondal’s. Problem raczej nie tkwi w różnicach kulturowych, tylko w jakości. I to jest największe wyzwanie dla nas, chrześcijan, bo jeśli nie jesteśmy lepszą wersją antropologiczną, to po co inni mają stawać się jak my. Przecież nikt nie chce przyjmować tego, co gorsze.
Myślę też o problemie cierpienia za wiarę. Film zdaje się iść nawet dalej niż Ewangelia. Bo w niej Chrystus umarł na krzyżu za innych, ale nie musiał patrzeć na cierpienia swych uczniów. Czy Jezus dochowałby wiary, gdyby arcykapłani zagrozili, że zabiją jego uczniów, ich żony i dzieci? Film sugeruje, że nie. Przesłanie jest jasne. Bóg nie wymaga od nas wiary, jeśliby z tego powodu mieli cierpieć nasi najbliżsi. O ile własne męczeństwo wydaje się jeszcze zrozumiałe, to męczeństwo innych z powodu mojego upierania się przy wierze jest nieludzkie. I nie chodzi o to, że ktoś tak może postąpić. Bo w obliczu cierpień ludzie zachowują się różnie. I kto wie, czy ja nie byłbym pierwszym Kichijiro. Problem w tym, że film stawia zdradę jako normę. Co więcej, nie jako zdradę, ale jako wyraz miłości bliźniego. Czy zatem Chrystus nie jest okrutny, bo przecież z powodu Niego zabito kilkadziesiąt niemowląt w Betlejem? Czy jest on miłością, skoro i tak 11/12 apostołów umarło śmiercią męczeńską? Czy nie jest okrutny Bóg Ojciec, skoro patrzył na śmierć swojego Syna zamiast zabrać od niego ten kielich? Jaką wiarą jest też judaizm, skoro opisuje męczeństwo siedmiu braci machabejskich na oczach ich matki, która ich zachęca do męczeństwa, bo lepiej umrzeć za kawałek wieprzowiny niż żyć jako zdrajca?
Rozumiem autora. I zdaję sobie sprawę, że wielu myśli podobnie. Myśli tak, bo nie wierzy w życie wieczne albo wierzy, że i tak wszyscy będą zbawieni. Jeśli jednak ktoś wierzy, że śmierć nie jest największym nieszczęściem, a cierpienie na ziemi nie jest największą torturą, to będzie rozumiał, że lepiej, żeby moje dzieci zabito z powodu mej wiary, niż żeby miały ojca, który stawia ich ponad Boga. Bo stawką jest życie wieczne. Lepiej, żeby ziarno obumarło, lepiej, żeby cały świat stracić, niż duszę. Problem w tym, że trzeba wierzyć, że nie wszyscy będą zbawieni i że nie każda religia prowadzi do Boga. I to jest – wydaje mi się – najpoważniejszy problem autora, filmu i wielu współczesnych ludzi. Jeśli ktoś jest przekonany, że każdy będzie zbawiony bez względu na religię, to nigdy nie zrozumie i nie zgodzi się na cierpienie za wiarę.
Myślę też, czy film ten warto obejrzeć. I chyba się starzeję. Bo chociaż z jednej strony coś mi mówi: „Tak, warto, to dobry punkt do dyskusji”, to z drugiej sobie myślę: „Ileż można dyskutować? Czy pod płaszczykiem dyskusji i problemów nie przemyca się słowa, które rodzi niewiarę?”. Wiara rodzi się ze słuchania. Niewiara też. I jeśli wielu dzisiaj traci wiarę, to nie dlatego, że Bóg jest mniej dobry a Kościół bardziej zły. Ale dlatego, że konsekwentnie i systematycznie słuchają, oglądają, spotykają się z ludźmi i treściami, które im mówią: Chrystus nie ma racji. Bóg nie ma racji. To nie może być tak ja mówi Kościół. Do dziś pamiętam kobietę z Ruczaju, która po przeczytaniu antyreligijnej książki, miała problem z wiarą ponad 20 lat. Do dziś pamiętam, że jeden brzydki kawał o Najświętszym Sakramencie przeszkadzał mi w Seminarium w adoracji przez parę miesięcy.
Oczywiście, jak ktoś jest mocny, to i diabeł na pustyni go nie skusi. Ponadto trudno zabronić fizycznie ludziom czytania i oglądania. Warto jednak zawsze zadawać pytanie: Po co to robisz? Na ile buduje to Twoją wiarę? I czy naprawdę jesteś pewien, że warto robić coś, co może Cię oddalić od Tego, który może zachować Cię na życie wieczne?