Nie musimy się zgadzać, ale ja bym się ucieszył, gdyby rząd nie zmienił rozporządzenia z 31.03 i pozwolił od 12.04 (Niedzieli Wielkanocnej) na maks. 50 osób w kościele.
Po pierwsze, ograniczenie do 50 i tak jest bardzo restrykcyjne. Minister zdrowia mówił, że musimy ograniczyć nasze kontakty w 75%-80%. W Kolegiacie św. Anny co niedzielę na mszach mamy ok. 3000 osób. Gdyby mogło być 50 osób na 9 mszach, to daje to maksymalnie 450 osób, a jeśli wyłączymy z tego księży i asystę, to góra 400 mogłaby przyjść. To znaczy, że w naszym kościele ograniczamy się w ok. 87%. Na Ruczaju, gdzie byłem wikariuszem, mogłoby maksymalnie przyjść na 8 mszy św. ok. 350 osób, co przy prawie 5000 dominicantes, jest ograniczeniem się w 93%. To naprawdę duże ograniczenie. Każdy może sobie sam odpowiedzieć, w ilu procentach zminimalizował kontakty w tym czasie i czy pod tym względem zachowanie Kościoła byłoby daleko bardziej nieroztropne niż nasze zachowania.
Po drugie, sklepy próbują jak mogą otworzyć się na potrzebujących i niektóre są czynne nawet 24h, żeby tylko pomóc ludziom. Zmniejszenie restrykcji do 50 osób jest o tyle sensowne, że traktuje się wtedy kościoły chociaż trochę porównywalnie do sklepów z przeliczeniem ilości kas na ilość osób czy autobusów i tramwai z restrykcjami, które mają. Wielu dotąd cierpiało z tego powodu, że kościoły zostały potraktowane o wiele bardziej restrykcyjnie niż inne miejsca koniecznej potrzeby.
Po trzecie, gdyby zachować dyspensę od obowiązku uczestnictwa w Mszy św. i zachęcać do pozostania w domu, to przy obecnym stanie epidemii jest wielkie prawdopodobieństwo, że nie byłoby więcej niż 50 chętnych na jedną mszę. Uniknęlibyśmy w ten sposób bólu zamykania drzwi przed nosem, który przy 5 osobach pojawia się zbyt często.
Po czwarte, dla Kościoła każde ograniczenie kultu powinno być bolesne. Wszyscy rozumiemy, że w tym przypadku wynika ono z miłości bliźniego. Miłość bliźniego nie powinna jednak ograniczać się tylko do potrzebujących chleba, pracy czy pieniędzy. Nie chcę, by to zabrzmiało złośliwie, ale gdyby zakazał katolikom w Polsce jeżdżenia samochodami, ilość wypadków, rannych i zmarłych spadłaby drastycznie. Jednak mówienie, że przez to, że wierzący jeżdżą samochodami, ludzie giną, jest rodzajem moralnego i emocjonalnego szantażu.
Po piąte, zachowując wszelkie zasady bezpieczeństwa, powinniśmy jednak za wszelką cenę dać możliwość dostępu ludziom do sakramentów: pojednania, namaszczenia chorych czy Eucharystii. Mówimy wiele o komunii duchowej i żalu doskonałym. I bardzo dobrze. Zaskakujące jest jednak to, że tak mało mówiło się o tym podczas Synodu dla Amazonii. Przecież skoro owoce są podobne, to zamiast znoszenia celibatu czy dyskusji o święceniu żonatych, wystarczyłoby propagować to, co propagujemy wiernym w Polsce i nie tylko od kilku tygodni. Oczywiście, każdy czuje i wie, że to jednak nie jest to samo. Dlatego troska o to, żeby jednak za wszelką cenę dać możliwość wiernym dostępu do sakramentów powinna być przynajmniej widzialna.
Co zrobi rząd, będziemy posłuszni. Co każe biskup i proboszcz, tak zrobimy. Jednak byłoby błędem, gdyby nam zależało bardziej na tym, żeby ludzie do kościoła nie szli, niż jakimkolwiek rozporządzeniom władz. I o ile nikt nie ma obowiązku w tym czasie do kościoła chodzić, pytanie czy ma prawo zabraniać chodzenia tym, którym prawo nie zabrania chodzić. Bo miłość to również szacunek dla tych, którzy nie łamią prawa, ale myślą inaczej niż my myślimy.