13.11.2015
Słuchałem przemówienia ks. Jacka Międlara. Dwa razy. Dwa razy przeczytałem też komentarz Szymona Hołowni. I oba budzą mój opór.
Nie mogę strawić krzyku ks. Jacka. Czuję, jakby kogoś chciano przejechać co najmniej walcem. Rażą mnie słowa „lewacto” i to, co nazywa się smakiem, melodią, powietrzem, w którym coś wisi. Sumienie mi woła: „To nie tak! To nie jest Ewangelia!” Ale myślę wtedy, ileż razy tak samo się czułem czytając Wyborczą, Tygodnik, słuchając Radio Maryja czy nawet niektórych biskupów. Może to tylko moja reakcja na flaczki, których nie cierpię, nawet gdy inni wychwalają repetą? Może to tylko forma? W końcu to był wiec. To młody ksiądz. To słuchacze, którym gładkie słowa nic nie mówią. Przypominam sobie dzieciństwo i dobrych górali, co siarczyście klęli i myślę, że może tak to już jest. Jedni mówią „życie nie ma sensu”. Inni „wszystko jest do dupy”. Treść ta sama, forma inna. I skoro ks. Kaczkowski mówi, że na Woodstocku widział wiele dobra, to czemu by nie zobaczyć go na marszu? Czemu nie w tym kazaniu? Wypisałem więc sobie większość haseł. Przeczytałem raz jeszcze. Do większości nie miałem zastrzeżeń. Było o głoszeniu Chrystusa i tym, że to On jest w centrum, gotowości na prześladowania, o tym, że nie chcą walczyć mieczem nienawiści, ale miłości i prawdy, o budowaniu Kościoła i Polski. O tym, że nie boją się pokojowych nastawionych muzułmanów, ale islamskiej agresji. Pozostał niesmak co do słowa „lewactwo” i niepokój o wyrażenie „Wielka Katolicka Polska”. Ale to drugie nie powinno razić. Bo o co chodzi ostatecznie w nowej ewangelizacji? Czy nie chcemy, by wszyscy uwierzyli w Chrystusa i by cały świat zaśpiewał, że „Jezus jest Panem?” Czy pragnienie, by wszyscy byli katolikami w Polsce jest złe i agresywne wobec niekatolików? Parafrazując złośliwie Szymona Hołownię, mógłby ktoś napisać o niejednej ewangelizacyjnej akcji: „Gdyby czytali Biblię, wiedzieliby pewnie, że zamiast krzyczeć z nawiedzonymi na marszach, że tylko Jezus jest Panem, i że najłatwiej spotkać Go w Kościele, powinni dziś (a nie jutro) oddać swoje życie za prostytutki, „pedałów”, „tęczową hołotę”, „lewacką zarazę” oraz „ciapatych”, których Kościół zawsze uważał za grzeszników.
Przesłuchałem wystąpienie po raz trzeci. To nie moja bajka. Jeśli Bóg mu każe tak krzyczeć, niech krzyczy. Mnie Bóg ani tak krzyczeć nie pozwala, ani pożytku ze słuchania nie przynosi. Ostatecznie i tak owoce będą zawsze najlepszym komentatorem. A na owoce poczekać się po prostu musi.
Z Szymonem Hołownią jest łatwiej. Bo go bardziej znam. I trochę jego owoców. I lubię. Ale czytając jego komentarz, coś burzy się we mnie, a rozum mi mówi: „To nie tak! To nie jest Ewangelia!” Forma jest dla mnie zjadliwsza. Ale znowu drażnią mnie hasła typu „kibole”, nacjonalista”, „nie czytali Ewangelii” i sugerowanie, że ci co przywołują zasadę ordo caritatis są ksenofobami. Drażnią też emocje, ale ich jest mniej i skoro próbowałem zrozumieć krzyki, to czemu nie zrozumieć emocji? Nawet jeśli przypisują księdzu Jackowi to, czego chyba nie robił. Hołownia notuje: „Zamiast krzyczeć z kibolami na marszach …. Chcemy kotleta a nie Mahometa!” Tylko czy ksiądz Jacek tak krzyczał? „Ale szedł w marszu z tymi, co krzyczeli.” Tak? Ks. kardynał Macharski prawie 20 lat temu szedł w marszu z transparentem „Nie przebaczymy”. Bo zabili studenta.
Idźmy jednak do treści, bo to ona najbardziej niepokoi.
To nie prawda, że nie ma w Ewangelii zasady, że „najpierw trzeba kochać i pomagać najbliższym”.
Jezus został posłany tylko do owiec z domu Izraela i wszyscy pamiętamy problemy Syrofenicjanki. Kościół apostolski pomagał wiele, zbierał składki, ale przede wszystkim dla swoich. Bez ordo caritatis, jaki sens miałby słowa „najpierw dla Żyda, potem dla Greka” (Rz 2,10)? Jaki sens miałaby cała historia zbawienia, wybranie narodu a potem dwunastu? Jaki sens miałaby rodzina, skoro i tak nie należałaby się im większa miłość i większa pomoc? To przecież o wierzących pisze św. Paweł: „A zatem, dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze”. (Ga 6,10). To do wierzących św. Paweł mówi: „A jeśli kto nie dba o swoich, a zwłaszcza o domowników, wyparł się wiary i gorszy jest od niewierzącego.” (1 Tym 5,8).
Nie rozumiem rozdzielania kochania od pomagania. Czy jest taki rozdział w Ewangelii? Czy na pewno myślał o takim rozdziale św. Tomasz? Przecież nie ma miłości bez pomagania. Jaki sens miałaby przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, gdybyśmy postawili tezę, że chodziło tylko o zasadę pomocy, ale nie miłości (czy na odwrót)?
Nie zgodzę się też z definicją bliźniego, bo w Ewangelii bliźni to jest bliźni a nie cudzoziemiec i heretyk. A bliźni to jest ten, kto jest blisko, i może to być (a nie jest) każdy, i cudzoziemiec, i heretyk, czego nie chcieli uznawać niektórzy Żydzi w czasach Jezusa. Jezus nie powiedział „miłujcie wszystkich” „ale miłuj bliźniego”, bo człowiek nie może kochać wszystkich, no chyba że uznamy, że miłością jest również lubienie Aborygenów, których się nie spotkało w życiu. Ale nie o takiej miłości mówi Ewangelia.
Parafrazując Szymona napisałbym:
Co to znaczy: kochaj? Sorry, ale będzie bolało. Otóż to znaczy: bądź gotów wyrzec się wszystkiego, z ziemią, kasą, poczuciem wspólnoty, bezpieczeństwem, dobrobytem i życiem włącznie, dla twoich pijących sąsiadów, dla nacjonalistów z tego samego osiedla, dla kiboli z tego samego tramwaju, dla bezrobotnych co krzyczą „Polska dla Polaków”, dla dzieci głodujących w twoim mieście, dziś a nie jutro (bo cała reszta, w tym mówienie o pomaganiu tym, których jeszcze nie ma w Polsce, to jest pitu pitu a nie żadna miłość).
Ale tak nie napiszę, bo wiem, że są różne osobiste charyzmaty w Kościele, co każą zostawić dom i jechać na misje, bo nie chcę być jak Judasz, co żałował flakoniku nardowego olejku, tłumacząc, że tyle kasy lepiej dać na biednych, bo nie chcę wpaść w absurd, który każe rodzicom dawać dzieciom w Polsce tylko chleb z masłem, dlatego że dzieci w Erytrei umierają z głodu. W takiej perspektywie to nawet Papież Franciszek byłby hipokrytą wydającym tysiące na swoje utrzymanie przy wielkiej skali nędzy głodu w świecie, nie mówiąc już o tych biedakach spod bram Watykanu. I w tej perspektywie, Samarytanin powinien powiedzieć: Nie pomogę Ci pomóc pobity człowieku, bo rząd w Samarii postanowił właśnie, że mamy przyjąć 12 tysięcy Asyryjczyków a wśród nich jest wielu umierających, a Ty jesteś tylko „na pół żywy”.
Jeśli na mojej drodze napotkam potrzebującego uchodźcę, to moim obowiązkiem jest mu pomóc na tyle ile mogę, bez względu na rasę, religię i Unię, ale jeśli wzywam do pomocy emigrantom ekonomicznym nieobecnym w kraju, zaniedbując potrzeby żyjących w nędzy rodaków, to nie jestem żadnym chrześcijaninem, tylko zwyczajnym antypolonusem.
Na koniec o pięciu rodzajach nacjonalizmu:
a) co robi krzywdę innym narodom – taki trzeba potępiać,
b) co robi krzywdę obcokrajowcom we własnym kraju – taki trzeba potępiać,
c) co nie chce przyjąć obcych do swojego kraju – nad takim trzeba się zastanowić,
d) co przyjmuje tylu obcokrajowców, ilu każą im obcokrajowcy – taki jest syndromem braku niepodległości,
e) co uważa, że każdy ma prawo przyjeżdżać do naszego kraju bez względu na wszystko – taki nie istnieje.
W Polsce nie chodzi o punkty „a”, „b” i „e”. Jeśli na Marszu Niepodległości będzie chodziło o to, żeby wyrzucić obcokrajowców z Polski jak Żydów w 1968, czy im robić w Polsce krzywdę, to sam się tam chętnie wybiorę, żaby nawet za cenę pobicia wzywać do nie mieszania Ewangelii z nienawiścią. Ale w Polsce chodzi o spór między punktem „c” i „d”. Im więcej będzie naciskania na wersję „d”, tym większą siłę będzie pokazywać wersja „c”. Nie dlatego, że jesteśmy ksenofobami, ale dlatego, że nie cierpimy, jak się nam cokolwiek narzuca. I paradoksalnie to nie nacjonaliści Polscy, ale nieudolne rządy Unii w tej materii są pierwszą przyczyną takich a nie innych okrzyków. I paradoksalnie ten opór, to może jest jeden z nielicznych dowodów na to, że Polacy są na wskroś przepojeni Ewangelią Wolności. Ewangelia bowiem nigdy nikogo nie zmusza do miłości. Bo miłość bez wolności jest tylko rodzajem zniewolenia.