Menu Zamknij

Jeszcze raz o kampanii

To drugi tekst o kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”. Kto nie przeczytał pierwszego, to tutaj. Najpierw trochę się wytłumaczę a potem spróbuję iść dalej. 

 

Pan Zbigniew Nosowski słusznie mi wytknął, że moje domaganie się od LBGT deklaracji zgodnych z nauką Kościoła jest niezrozumieniem na czym polega kampania ponad podziałami. To prawda. Nie wiem dlaczego miałem w głowie schemat, że to homoseksualiści, którzy są katolikami czują się w Kościele nieszanowani, więc robią kampanię, żeby chociaż szacunek uzyskać od współbraci. Jeśli jednak rzeczywiście chodzi o dialog między niewierzącymi a Kościołem, to mój postulat nie ma sensu. Tym bardziej jednak niestosowne wydaje mi się użycie w kampanii słów z liturgii. Byłoby mniej kontrowersyjnie a bardziej owocnie, gdyby na plakacie napis brzmiał: „Szacunek to minimum”, albo „Przynajmniej się szanujmy”. Zwłaszcza że nie ma problemu z przekazywaniem znaku pokoju, natomiast jest problem z szacunkiem.

 

Nie zgodzę się na to, że szacunek należy się wszystkim z wyjątkiem pedofili. W imię Ewangelii. Oczywiście nie poparłbym jeszcze kampanii, która by zachęcała do szacunku do pedofilów tak jak rozumiem, że bez sensu byłoby robić kampanię w 1945 mówiącą do Niemców: „Przekażmy sobie znak pokoju”. Tam były za świeże rany, tu są za świeże dramaty, żeby myśleć o oprawcach w kategoriach biedy a nie zła. Ale o oprawcach trzeba ostatecznie zawsze myśleć również w kategoriach ofiar. I tylko bezwarunkowa postawa szacunku, rozumianego jako miłość nawet nieprzyjaciół i nawet wobec tych, którzy nie mają szacunku do nikogo jest ewangelicznym radykalizmem. Bo inaczej bardzo wiele krzywdy wyrządza się ludziom, którzy wyrządzili krzywdy. A to nie jest Ewangelia.

 

Nie chodziło mi też o znak pokoju między ONR-em a KOD-em. Chodziło mi o pytanie, czy te same środowiska katolickie poparłyby kampanię pojednania z narodowcami czy nacjonalistami, w imię zasady skłonność nie jest zła, tylko czyny są złe? Bo boję się, że nie. I pewnie z tych samych względów, dla których wielu katolików odcina się od tej kampanii – by nie budzić cienia wątpliwości, że się popiera to, co złe. I ja o to nie mam do nikogo pretensji. Ale mam osobisty problem. Gdyby bowiem w kampanię zaangażował się Episkopat albo Focolari czy Neokatechumenat, to nie powodowałoby to we mnie takich trudności, jak mam w tym przypadku. Ja może za mało znam te środowiska katolickie, ale raz po raz odnoszę wrażenie, że one nie tylko nie są otwarte na wszystkich, ale niektórych nawet ścigają. Nie umiem znaleźć w tych środowiskach szacunku do Radia Maryja i jego słuchaczy, obecnego rządu, narodowców, kibiców, religijności ludowej, czy nawet polskich biskupów. To jest mój problem. Jak mi ksiądz, biskup czy nawet sam papież mówi o miłosierdziu a potem robi to czy tamto, to mu nie wierzę. Jak mi gazeta pisze o otwartości i szacunku a potem robi to i tamto, to jej nie wierzę. Tak niestety mam. Że wierzę tylko świętym i grzesznikom, którzy się do grzechu przyznają.

 

Te trzy uwagi jednak nie są tak istotne. Ważniejsze wydaje się co innego.

Po pierwsze, jest do przemyślenia poważny problem, jakie miejsce w Kościele mają katolicy, którzy nie uznają nauki Kościoła. Po obejrzeniu spotu reklamującego kampanię i przeczytaniu paru komentarzy jeszcze bardziej się przekonuję, że większym problemem niż szacunek do homoseksualistów jest kwestia wiary w Kościół Katolicki. Naprawdę byłoby dobrze, gdybyśmy zaczęli szczerze i z szacunkiem mówić o tym, bo i antykoncepcja i mieszkanie przed ślubem, a nawet wiara w Jezusa, jedynego Pana i Zbawcy zdaje się być dla wielu kosmosem nie do przejścia. Są sprawy w Kościele niezmienne ale są i zmienne. Dlatego potrzeba dialogu, miłości i modlitwy, żeby nie stracić ani ludzi ani Boga, mając w świadomości, że nie wolno dla ratowania człowieka poświęcać prawdy, tak jak nie wolno poświęcać ludzi dla tego, co prawdziwe, ale niekonieczne. Sprawa jest bardzo pilna, bo jeśli będziemy nazywać katolickim to, co nie jest katolickie albo nazywać katolickim to, co nie jest ewangeliczne, to zrobimy sobie nawzajem tylko krzywdę.

 

Po drugie, jest jakieś zachwianie między seksem a innymi grzechami, nawet przemocą. I tak jak przez wieki w Kościele grzechy seksualne były napiętnowana bardzo a z przemocą się żyło, tak dzisiaj wydaje się że zachwianie mamy w druga stronę. Problemem do rangi debat urosło pytanie o klapsa a już nie wydaje się czymś złym współżycie przed ślubem czy nawet czyny homoseksualne. A pytanie nie jest banalne. Czy ja, jako ksiądz, zrobię większą krzywdę studentce jak się z nią prześpię czy jak ją uderzę w twarz? Do rangi śmiertelnych grzechów współczesności urastają tylko te, które godzą w moje pragnienia. Jak zdradzę męża, to nie jest takie zło, bo chciałam, bo natura, bo pragnienia. Ale jak sąsiad mnie przeklnie, to skandal na całe media. Oczywiście, nie możemy pozwalać na jakąkolwiek przemoc. Ale godząc się na etykę, w której principium stanowi przekonanie, że nie ma dobra obiektywnego, że najważniejsze jest to, co my chcemy, a najgorsze to, czego nie chcemy, dochodzimy do ściany. Bo niewłaściwe a chciane relacje seksualne mogą zniszczyć nieraz życie bardziej niż brak szacunku. Pytanie nie jest czy ja jako człowiek czegoś bardzo chcę, ale czy to jest dobre? Dla mnie, dla innych, dla społeczeństwa. Na tym też polega różnica między byciem dzieckiem a dorosłym. Dziecko zna swoje pragnienia. Dorosły powinien wiedzieć, które są dobre. Zgodzić się na etykę pragnienia, to zgodzić się na to, by światem rządziły dzieci, kochane i miłe, ale bez żadnego oporu podpalające zapałką swój własny dom.

 

Dla nas, wierzących, najważniejszym problemem jest jednak nieopanowany pęd człowieka w tym kierunku, żeby było tak jak on chce a nie jak chce Bóg. Środowiska homoseksualne czy walczący o in vitro są jedynie przedstawicielami współczesnej mentalności, która rzadko pyta: „Jaka jest wola Boża?”, a ciągle przypomina o tym, co chce. I to mnie najbardziej martwi. Bo chrześcijaństwo zaczyna się tam, gdzie kończy się moja wola. Tam, gdzie człowiek przestaje wierzyć swoim pragnieniom, bierze swój krzyż, umiera samemu sobie i idzie za Chrystusem, bo tylko Jemu ufa bezgranicznie. Nawet ma „w nienawiści” ojca, matkę czy dzieci, bo Chrystus jest dla niego zawsze najważniejszy. Nie ma chrześcijaństwa bez miłości. Ale nie ma miłości bez krzyża, krzyża codziennego podporządkowywania swojej woli woli naszego Pana. Dlatego ciągle musimy zadawać sobie pytanie jako Kościół i jako poszczególni ludzie: czego ode mnie chce Chrystus? Jaka jest Jego wola? Mnie męczy już od wielu lat, że za mało mówimy o Bogu, że chrześcijaństwo spłaszczamy do społecznego kierunku pomocy poszkodowanym, że nie tłuczemy ciągle, że to co mamy najpiękniejszego w Kościele i co możemy dać najcenniejszego światu, to Jezus Chrystus. I dopóki nie uwierzymy w żyjącego w Kościele Pana, dopóki nie nauczymy się, jak i gdzie Go dzisiaj można usłyszeć, żadna dyskusja nie będzie miała sensu. Chrześcijaństwo jest chrystocentryczne, nie antropocentryczne. Jest zdumieniem świadków Chrystusa, że tylko Jezus z Nazaretu nadaje sens wszystkiemu, również moim seksualnym pragnieniom.

 

Bardzo zależy mi na tym, żebyśmy jako chrześcijanie kochali wszystkich, a zatem i i homoseksualistów. Ale jeszcze bardziej zależy mi na tym, żebyśmy uwierzyli, że tylko to jest dobre dla człowieka, co chce dla człowieka Chrystus.

Opublikowano w Maxirefleksje