Szymon Hołownia napisał w Tygodniku Powszechnym (10.04), że nigdy nawet „po najgłupszych kazaniach” czy „największych skandalach” nie miał pokusy, żeby zostawić Kościół aż do momentu, w którym przeczytał to, co Węgrzyniak napisał na temat ks. Stańka.
Zdziwiłem się smutnie i podwójnie. Raz, że chociaż nie spotkaliśmy się z panem Szymonem w realu, to jednak lubimy się i cenimy wzajemnie, o czym i on i ja, pisaliśmy już nieraz. Po drugie, różne teksty mi się przytrafiały, ale żeby refleksja, w której staram się po prostu zrozumieć człowieka, kiedy z wielu stron padają na niego kamienie, była bardziej gorsząca niż pedofilia, niż afera z Paetzem, działalność Natanka czy Międlara, współpraca z komuną, niejasności finansowe, czy Bóg wie jakie draństwa w Kościele, to jakoś nie mogę pojąć. Ale że pan Hołownia na końcu pisze, że „ksiądz Wojciech z pewnością to zrozumie”, to chcę napisać, że rozumiem i dlaczego rozumiem Hołownię.
Po pierwsze, rozumiem, bo tekst Szymona Hołowni jest publicystyką. A publicystyka nie ma się zajmować tym, co dobre, czy obiektywnie słuszne, tylko tym, co niezwyczajne, skandaliczne, bo inaczej nie będą czytać. Tygodnik Powszechny zacząłem czytać w 1989 roku w pierwszej klasie w liceum. A tu po prawie 30 latach staję się nawet bohaterem felietonu. Czy to z tego względu, że powstała nowa wspólnota, o nowym programie formacyjnym, gdzie prawie 300 osób od matury do emerytury chce żyć w Kościele jak w rodzinie? Czy może z tego względu, że od wielu lat prawie setka ludzi przyjeżdża na kręgi biblijne, może jedyne płatne w Polsce, bo pieniądze przesyłamy na edukację biblijną na misjach? Czy może poszło o Przewietrzenia Duchowe, na które nie trzeba dwóch dni, żeby wszystkie miejsca zostały zajęte? A może o sposób czytania Pisma Świętego, bo ponad tysiąc kazań, medytacji, konferencji, refleksji i wierszy znajduje się na mojej stronie, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby znaleźć klucz hermeneutyczny księdza biblisty? Nie. Bo w publicystyce nie chodzi o to. Był temat kazania ks. Stańka na topie. Nie można było już o nim pisać, bo napisało wielu. To napiszmy, co Węgrzyniak napisał, bo to pachnie skandalem. Ktoś powie, ale przecież Węgrzyniak nie jest tematem nośnym. Pewno, że nie, ale już decyzja na odejście z Kościoła Hołowni, to jest mega sensacja. I to nic, że załagodzona tym, że na końcu pisze, iż nie odejdzie. Ważne, że w wersji bezpłatnej przez parę dni tekst urywał się na słowach: „Jeśli tak ma myśleć mój Kościół, nie będę w stanie się w nim odnaleźć, nie ma tu dla mnie miejsca. Emigruję”. To, że nie chodzi o prawdę tylko sensację wyszło potem w komentarzu na FB. Hołownia napisał: „ani nie odszedłem z kościoła, ani odejść nie zamierzam, a jak sobie radzę z tym, że choć czasem – po takich tekstach jak ten ks. WW – mam ochotę rzucić, a nie rzucam – o tym właśnie piszę”. To jak to w końcu było, w komentarzu pisze, że po takich tekstach jak mój (czyli było ich wiele) ma ochotę rzucić a w felietonie napisał, że nigdy dotąd nie miał ochoty odejść? (czyli mój był pierwszy) Chodziło o sensację, więc taką formę wybrał.
Po drugie, rozumiem, bo Szymon Hołownia jest człowiekiem zapracowanym, więc nie ma wiele czasu. A trzeba czasu, żeby przeczytać tekst raz i drugi raz, spokojnie i ze zrozumieniem.
To prawda, że refleksję „Starać się zrozumieć” zamieszczono na pressmania.pl, ale ani nie pisałem dla tej strony, ani mnie o to nie prosili. Teksty piszę na wegrzyniak.com i na blogu Gościa Niedzielnego. Są tacy jak Deon.pl, którzy zawsze pytają, czy można przedrukować, są i inni, o których publikacji nic nie wiem. Mnie się wydaje, że jest różnica, czy to powiedzieli w TVN za TVP czy w TVP za TVN, czy tekst ukazał się w Gościu czy w Wyborczej. Oczywiście to nie jest żaden duży problem, ale zdradza to, że autor nie miał czasu, żeby napisać jak jest, więc napisał jak widzi.
O wiele większym problemem jest stwierdzenie, że odrzuciła go „wizja Kościoła, sposób czytania i rozumienia Ewangelii, jaki [Węgrzyniak] zaproponował (jako właściwy księdzu Stańkowi)”. Może ja nie umiem czytać, ale ja to rozumiem, że według Hołowni, Węgrzyniak i Staniek mają taką i taką wizję Kościoła. To nic, że ja piszę: „próbuję zrozumieć”, „nie mówię, że rozumiem. Nie mówię, że się zgadzam. Nie mówię, że nie boli.” Skoro bowiem staram się zrozumieć motywacje drugiego (może nawet błędnie), to rzekomo mam takie same poglądy. Czyli gdyby Hołownia pisał, że nacjonaliści wypaczają sens Ewangelii, to ja mógłbym napisać, że Hołownia i nacjonaliści wypaczają sens Ewangelii. Gdyby napisał, że nastolatek miał trudne dzieciństwo co może tłumaczyć wulgarne zachowanie nastolatka, to znaczy, że autor pochwala takie zachowanie. Gdyby Jezus powiedział „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień”, to ja mógłbym napisać: Jezus pochwala cudzołóstwo. Ja w tym nie wiedzę logiki. I myślę, że żaden człowiek, który umie lepiej czytać niż pisać, tak tego nie opisze.
Po trzecie, rozumiem, bo to jest bardzo czuły punkt Szymona Hołowni: Papież Franciszek, sprawa imigrantów czy pomoc ubogim. A wiadomo, że jakiekolwiek krytyczne czy inne zdanie na to, co dla nas jest bliskie powoduje taką a nie inną reakcję. Jak reagują mamy, kiedy się im mówi cokolwiek złego o dzieciach. Jak zareagował Węgrzyniak, kiedy czytał niektóre interpretacje biblijne o. Szustaka czy bpa Rysia. Tak działamy i to rozumiem. Nie jesteśmy w stanie wyłączyć emocji – także negatywnych i zaślepiających prawdę – kiedy dotykają nas w najbardziej czułe miejsca. Dobry Szymon pisze: „głoszenie Ewangelii bez nakarmienia umierającego z głodu (a wielu takich widziałem) to – moim zdaniem – bluźnierstwo”. Ale gdzie ja napisałem, że Kościół ma głosić Ewangelię a nie karmić głodujących? Przecież stwierdzenie „Zadaniem Kościoła jest przede wszystkim głoszenie Ewangelii” nie oznacza, że Kościół nie ma pomagać biednym. Przecież zdanie: „Zadaniem rodziców jest przede wszystkim kochać dzieci” nie oznacza, że rodzice nie powinni karmić dziecka. To samo, jeśli chodzi o zarzut konceptu chrześcijaństwa „jako ekskluzywnej grupki, o którą świat ma teraz dbać jak o relikwię”. Tak samo nieprawdziwy. Równie dobrze mógłbym napisać o koncepcie chrześcijaństwa jako „ekskluzywnej grupki zajmującej się tylko i wyłącznie pomocą materialną”. Rozmowa o czułych punktach powoduje nieraz taką a nie inną reakcję. I to rozumiem.
Po czwarte rozumiem, bo mamy trochę inne spojrzenie na Ewangelię. Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że my ją „zupełnie inaczej ją odczytujemy”, bo myślę, że jesteśmy o wiele sobie bardziej bliscy niż ci, z którymi pan Szymon dzieli podobne poglądy. Ale zapewne mamy trochę inne spojrzenie.
Na przykład na definicję „radykalnego miłosierdzia”. Hołownia pisze: „Jedynym testem, jaki może dziś przekonać ludzi do prawdziwości Ewangelii, jest radykalizm miłosierdzia.” Dla mnie radykalne miłosierdzie to niekoniecznie wyjazd na misje, przyjęcie obcego czy bezdomnego. Bo to może być równie dobrze pasją, osobistym powołaniem, radością takiego a nie innego funkcjonowania. Dla mnie radykalizm miłosierdzia zaczyna się tam, gdzie zaczyna się krzyż. Cierpieć osobiście z miłości do drugiego – to jest radykalizm. Czyli nie tyle w ilości działania co w wielkości cierpienia mierzy się radykalizm. Stąd pomoc trędowatym może być mniej radykalna niż wybaczenie swojemu ojcu. A powstrzymanie się od hejtu na politycznego przeciwnego może być w konkretnym przypadku większym radykalizmem niż wpłata na umierających.
Innym przykładem jest sprawa „dzieci Bożych”. Hołownia nie zgadza się z tym, że „ktoś wierzący inaczej dzieckiem naszego Boga nie jest”. Ja na to patrzę inaczej. Dlaczego Jezus mówi do rodaków: „Diabła macie za ojca” (J 8,44)”? Dlaczego św. Jan pisze „Dzięki temu można rozpoznać dzieci Boga i dzieci diabła (1 J 3,10)? Dlaczego Paweł pisze: ”Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem” (2 Kor 5,17) i dlaczego Kościół powtarza od wieków, że to przez chrzest stajemy się dziećmi Boga? Dlatego, żeby dzielić się prawdą, że wiara w Chrystusa przynosi fundamentalną zmianę w człowieku: „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec. Zostaliśmy nazwaniu dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy” (1 J 3,1). I ja rozumiem, że ze względów dialogicznych dialog mówi się, że „wszyscy są dziećmi Bożymi”. Ale niewątpliwe jest to punkt widzenia, w którym się różnimy.
Na koniec dwa obrazki. Jeden z ostatniego tygodnia.
W zeszłą niedzielę przyszła do mnie kobieta ze Wschodu, muzułmanka rodem. Studiowała w Polsce polonistykę i kazali im czytać Biblię. A tam Bóg pyta Adama: „Gdzie jesteś?”. Ten mówi: „Przestraszyłem się, bo jestem nagi i ukryłem się” (por. Rdz 3,9-10). W tych słowach znalazła się cała. Pustkę od wielu lat zrozumiała jako ucieczkę od prawdziwego Boga. Przyjęła chrzest. Zachwycona Polską i Polakami, ich pokojem serc i zachowaniem mężczyzn. Szuka jednak od wielu lat kierownika duchowego. Jedni księża są wg niej bardzo ortodoksyjni, ale mało w nich miłości. Inni są bardzo życzliwi, ale nie dbają o wiarę. Węgrzyniakowi przygląda się od jakiegoś czasu i twierdzi, że spotkała kogoś, kto ją poprowadzi. Wiem, że tak głupio o sobie pisać, ale za to lubię też Boga. W tym samym tygodniu, w którym Hołownia chce odejść z Kościoła ze względu na rzekomy stosunek Węgrzyniaka m.in. do islamu, przychodzi kobieta, która zna świetnie islam i to przychodzi akurat do Węgrzyniaka.
Drugi obraz z Biblii. Marek był z Pawłem i Barnabą w czasie podróży pierwszej misyjnej, ale zrezygnował przed końcem. Kiedy zamierzano wyruszyć w drugą podróż „Barnaba chciał również zabrać ze sobą Jana, zwanego Markiem; ale Paweł prosił, aby nie zabierać tego, który odszedł od nich w Pamfilii i nie brał udziału w ich pracy. Zaostrzył się spór, tak iż oddalili się od siebie wzajemnie: Barnaba zabrał Marka i popłynął na Cypr, a Paweł dobrał sobie za towarzysza Sylasa i odszedł, polecony przez braci łasce Pana.” (Dz 15,37-40). Co w tej historii jest najpiękniejsze? Że Paweł jest świętym, Barnaba jest świętym, Sylas jest świętym i świętym jest Marek. Bo święci to tacy ludzie, którzy czasem nie mogą ani żyć ani pracować z innymi świętymi. I jestem głęboko przekonany, na ile znam wszystkich czterech, że Franciszek będzie w niebie, Staniek będzie w niebie, Hołownia będzie w niebie i Węgrzyniak będzie w niebie.
Idziemy na ten sam szczyt, chociaż może różnymi ścieżkami. A kiedy ścieżki się nam przetną, nie rzucajmy na siebie kamieni, ale starajmy się zrozumieć. Być może po to, żeby zacząć iść czyjąś drogą, albo może po to, by dalej iść konsekwentnie swoją, a już na pewno po to, żeby zrozumieć, że moja ścieżka nigdy nie jest ścieżką jedyną.