Wiem, że trudno o spokojną refleksję, ale spróbujmy pomyśleć.
Są dwa ekstremalne sposoby poradzenia sobie z epidemią. Pierwszy to nie przejmować się w ogóle i funkcjonować tak jak dotąd. Wtedy zarazi się może nawet 70-80% Polaków, ale większość przejdzie chorobę bezobjawowo albo lekko. Umrą głównie najstarsi a przy umieralności jaka jest przy koronawirusie, stracimy 1-1,5 mln mieszkańców. Drugi sposób, to nie ruszać się w ogóle z miejsca, gdzie jesteśmy przez 2-3 tygodnie. Robimy zakupy na zapas, minimalizujemy prace do koniecznych a tylko funkcjonują szpitale i służby, które chorych dowożą do szpitali. Ani jeden ani drugi sposób nie jest realny. Ze względów etycznych i ekonomicznych. Dlatego społeczeństwo wypracowuje zasady, które mają pomóc z jednej strony ograniczyć do minimum straty a z drugiej maksymalnie pozwolić ludziom żyć.
Trochę tak jak z komunikacją. W Polsce, w roku 2018 zginęły na drogach 2862 osoby. Rannych było ponad 37 tysięcy. Nie zginąłby nikt, gdyby nie było samochodów, autobusów, motocykli, itp. Gdyby każdy siedział w domu a nie jeździł, co roku nie byłoby tysięcy pogrzebów i dziesiątków tysięcy rannych. Zginęłoby jednak pewno jeszcze więcej ludzi, gdyby nie było żadnych przepisów ruchu drogowego i gdyby nie wymyślano coraz lepszych aut (w 2009 zginęły na drogach 4572 osoby a rannych było ponad 56 tysięcy). Ani jednak rezygnacja z komunikacji ani brak przepisów nie wchodzą w grę. Społeczeństwo godzi się w pewnym sensie na zabitych i rannych w wypadkach po to, żeby funkcjonować lepiej. I należy uznać za zwykły szantaż emocjonalny histeryzowanie typu: „Nie jedź samochodem, bo jeszcze kogoś zabijesz albo sam zginiesz”. Nie wsiadam, by robić krzywdę, ale liczę się z nią. Bo takie jest życie. Tak samo jest z wypadami w góry, pływaniem, jedzeniem i wielu innymi sprawami. Godzimy się na margines błędów, rannych i umarłych, bo takie jest życie, taki rozwój, taki los.
Tak samo z ograniczeniami związanymi z epidemią. To nie są najskuteczniejsze środki, aby zminimalizować chorych, ale każde państwo próbuje szukać najlepszych rozwiązań, jakie mogą być, żeby z jednej strony nie było za dużo chorych a z drugiej, żeby dało się żyć. Ograniczenia są jednak dla ludzi a nie człowiek dla ograniczeń i nie można podchodzić do nich magicznie tylko roztropnie. Wiadomo, że są takie kościoły, gdzie spokojnie na mszy mogłoby być nawet 300 osób i każda z nich mogłaby stać w odległości 3 metrów od sobie, tak by nie byłoby żadnych szans na zarażenie. Są i takie kościoły, gdzie 50 osób to jest za blisko jeden drugiego. Dlaczego państwo nie reguluje więc sprawy tak, żeby pozwolić ludziom być tam, gdzie nie ma zagrożenia a zabronić, gdzie jest? Bo to nierealne. Trzeba by chyba 100 tysięcy szczegółowych przepisów. Stąd mamy zgromadzenia religijne maksymalnie 50 osób w Polsce, 100 we Francji czy Austrii.
Przy takiej próbie rozwiązania problemu, nie możemy ganić ludzi za to, że chcą iść do kościoła albo poniżać za to, że nie idą. Bo to wszystko są szantaże emocjonalne. Można spokojnie pójść na mszę, przeżyć ją w 100% pewny, że się nie zarazi przy odpowiednich procedurach a można narazić się na zarażenie w sklepie, w pracy, w sklepie czy nawet pomagając z miłości starszym. Problemem bowiem nie jest miejsce, tylko za bliski kontakt z ludźmi.
Wszyscy chcemy być zdrowi i chcemy zdrowia naszych bliskich. Ale spróbujmy nie pożerać się nawzajem, bo wystarczy, że pożera wirus. Chce kard. Krajewski otwierać kościół dla ubogich, niech to robi przy zachowaniu bezpieczeństwa. Chce ktoś iść na mszę, niech robi tak samo. Chce ktoś zostać w domu, niech zostanie. Zamyka ktoś kościół, niech zamyka. Mnoży msze św, niech mnoży. Zachowajmy prawo, które nas obowiązuje i pozwalajmy ludziom na to, na co prawo pozwala, tylko nie bijmy się po głowie Ewangelią, licytując się, kto ma prawdziwszą. Bo jestem głęboko przekonany, że każdemu z nas naprawdę zależy na Ewangelii, na Bogu i na drugim człowieku. Jak nam jeszcze przestanie zależeć na tym, żeby nasza racja była jedyna, to nie tylko przeżyjemy epidemię, ale jeszcze wiele innych rodzinnych i narodowych zaraz.