Menu Zamknij

O pojednaniu

6.05.2020

 

Pamiętam z dzieciństwa bardzo często takie sytuacje z domu, szkoły czy kościoła, że jak dzieci pokłóciły się ze sobą, to dorośli interweniowali i kazali pokłóconym podać sobie rękę i się pogodzić. Zawsze opór w dzieciach był wielki. Zapierali się. Buczeli. Zrzucali winę na drugiego. Ale na wskutek przymuszenia do pojednania godzili się ze sobą i paradoksalnie ta wymuszona zgoda wpływała najszybciej na pojednanie. Decyzja dorosłych gasiła emocje skłóconych. Były takie parafie i szkoły, że chociaż to był PRL, przewodniczący klasy przepraszał wychowawczynię w imieniu klasy przed spowiedzią rekolekcyjną.

 

W starszych modelach społeczeństwa, kiedy młode małżeństwa mieszkały z rodzicami, mechanizm ten zdarzał się także po ślubie. Teściowie czy rodzice zmuszali nieraz młodego męża czy żonę, żeby pojednał się ze współmałżonką. Bywało i tak, że nie wpuszczali do domu swego dziecka, które uciekało od męża, wywierając w ten sposób nacisk na to, żeby nie uciekać od trudności, ale próbować je wspólnie rozwiązywać.

 

Oczywiście miało to pewno też złe strony, ale uczciwie trzeba powiedzieć, że złe strony ma również to, co wydaje się coraz częstszym zjawiskiem. Jeśli masz problem z kimś drugim, idziesz do koleżanki, przyjaciela, pocieszyciela i obgadujesz tego, z kim masz problem. Ci co cię słuchają, zazwyczaj stają po twojej stronie, nie znając w ogóle drugiej wersji. Kiedy konflikty narastają, a ty nie rozwiązujesz ich z tymi, z którymi masz problem, bo nie lubisz konfrontacji, gdyż ona jest zawsze bolesna, budujesz coraz większy dystans i zły obraz osoby, z którą masz problem, a o której mówisz z innymi. Skutki tego są widoczne gołym okiem. Relacje między ludźmi są albo płytkie albo coraz krótsze. Coraz mniej ludzi decyduje się na trwałe związki i coraz więcej mamy rozwodów. Nie nauczyliśmy się i nie uczymy ludzi sztuki rozmowy, konfrontacji, wysłuchiwania, kompromisu i pojednania. Za to opanowaliśmy coraz lepiej sztukę ucieczki od trudności.

 

Może niektórzy już tak robią, ale gdybym był przełożonym i przyszedł do mnie ksiądz, że ma problem z drugim księdzem na parafii, to pierwsze bym zadał pytanie: „Czy rozmawialiście o tym ze sobą? Czy próbowaliście rozwiązać ten problem? Bo jeśli nie, to ja tego nie mogę robić.” Nie jestem zawodowym psychologiem ani kierownikiem duchowym, ale po 22 latach naprawdę wielu rozmów, spowiedzi i sytuacji z ludźmi, widzę, że mamy coraz większy problem w relacjach między ludźmi dlatego, że nie „zmuszamy” ludzi do rozwiązywania problemów między zwaśnionymi stronami a arbitralnie pocieszamy czy bierzemy tę stronę, która jest nam bliższa (bo do nas przyszła, albo jest naszym znajomym). I niestety to samo może wydarzać się w konfesjonale. Wierzymy w to, co mówi penitent, ale równie dobrze może on manipulować, pokazywać siebie z lepszej strony, udawać nawet ofiarę, żeby uciec od tego bólu, który subiektywnie przeżywa, co bez wątpienia jest prawdą. Tylko, że jeśli zatrzymamy się na wersji jednej strony, jeśli nie będziemy naciskać na to, żeby ci co przychodzą przynajmniej próbowali szukać dróg pojednania, możemy zamiast pomóc ludziom, utwierdzać ich w błędach i zamiast podprowadzać do sakramentu pojednania współtworzyć niechcący sakramentalium samooszukiwania. To tak jakby patrzył na Polskę tylko przez pryzmat Wyborczej albo tylko Naszego Dziennika.

Wiem, że to nie zawsze jest łatwe, ale skoro potrafimy w poradniach rodzinnych czy na terapii mówić ludziom, że muszą przyjść ze współmałżonkiem, to czemu nie tłumaczyć, że tak samo trzeba przyjść z tym, z którym masz problem. Może nie chcieć, to inna sprawa, ale przynajmniej próbować każdą sytuację konfliktową rozwiązywać angażując wszystkie strony, bo na razie to wygląda tak, że sądy starają się bardziej o obiektywną prawdę niż księża i psychologowie.

 

Spróbujmy popatrzeć bez większych uprzedzeń na scenę polityczną. Przecież to jest niemożliwe, żeby jedna strona miała całkowitą rację a druga całkiem się myliła. W 2015 r. nie mogłem już słuchać wiadomości, bo propaganda była tak widoczna, że nawet na FB napisałem, że jest jak w PRL-u, chociaż naprawdę rzadko się wypowiadam na tematy polityczne. Dziś po 5 latach tak samo nie mogę słuchać wiadomości, bo nawet przy moich naturalnych skłonnościach ku prawej stronie, sumienie i rozum nie pozwalają mi udawać, że tu chodzi o obiektywizm. Tylko jeśli ktoś mi pisze, jak jak śmiem wrzucać linki z TV Trwam, a sam wrzuca linki z TVN, albo ma pretensje do GN a sam nawet pisze w GW, to przecież gołym okiem widać, że tu nie chodzi o prawdę, pojednanie, argumenty, tylko o swoje osobiste przekonania. Nie to mnie boli w Polsce, że nie możemy się dogadać w sprawie chociażby tak prostej jak wybory, ale to, że wiele naszych dusz nie ma konstrukcji chęci pojednania. Od lat żyjemy tak w swoich domach, że racja musi być po naszej stronie, kto nie myśli jak my, jest gorszy i całą energię poświęcamy nie na to, żeby znaleźć kompromis czy pojednanie, tylko na to, żeby zebrać jak najwięcej sił i ludzi, którzy byliby przeciwko tym, przeciw którym my jesteśmy.

 

Realizm nas uczy, że do końca świata będą ludzie, którym nie będzie zależało na pojednaniu tylko na racji, wygodzie czy ucieczce. Ale po to jest Ewangelia, po to jest chrześcijaństwo, żeby uczyć, że zło można dobrem zwyciężać, że nie można prosić o pojednanie z Bogiem, jeśli nie zrobiło się wszystkiego, by pojednać się z ludźmi, że spokojne sumienie można mieć tylko wtedy, kiedy chociaż tyle czasu i energii włożyliśmy w próbę pojednania co w zrzucanie winy na drugiego.

 

Mówimy, że nie wolno zmuszać do wybaczenia, że trzeba zostawić czas, że drugi musi do tego dojrzeć. To wszystko jest prawdą, tylko że to również zdradza nasze myślenie, że my na serio naprawdę nie uważamy, że brak pojednania jest krzywdą a każdy dzień zwłoki cierpieniem zadawanym drugiemu. Gdyby ktoś nam zabrał 5000 zł, to nikt by nie mówił, że złodziejowi trzeba zostawić wolność i dać czas, aż dorośnie do oddania tego, co zabrał. Wtedy zmuszamy człowieka do tego, żeby krzywdę naprawił. A przecież brak pojednania jest o wiele większą krzywdą niż kradzież 5000 zł. Gdybyśmy naprawdę byli przekonani, że życie bez pojednania jest szkodzeniem człowiekowi, nie mielibyśmy oporów, by zmuszać ludzi do jakichkolwiek kroków, żeby uleczyć to, co zranione.

 

Jestem od zawsze fanem wolności. Powtarzam często, że „jeśli wolność nas nie nauczy to przymus na wyzwoli”. Jednak pośród licznych nakazów społeczno-polityczno-religijnych brakuje mi większego nacisku na to, żebyśmy się przymuszali do pojednania. Przynajmniej tak jak mówi o tym Jezus:
„Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik.” (Mt 18,15-17)

Opublikowano w Maxirefleksje