Przyznam szczerze, że mnie najbardziej w pandemii boli inna rzecz, i to boli niemal od samego początku. A związana jest ze słowami św. Piotra z dzisiejszej liturgii: „Trzeba słuchać bardziej Boga niż ludzi”.
Mam wrażenie, że my się bardziej słuchamy ludzi niż Boga, że przejmujemy się bardziej ludzkimi rozporządzeniami niż Bożymi przykazaniami, że kiedy ludzie łamią Dekalog, mówimy, że mają do tego prawo, a kiedy łamią ustawę, jesteśmy w stanie ich zadenuncjować. Kiedy grzeszą, wzruszamy ramionami, że to ich prywatna sprawa, kiedy nie robią tak jak mówią przepisy, gotowi jesteśmy ich ukamienować.
Nawet my, księża, czasem zachowujemy się tak jakbyśmy bardziej bali się wirusa niż piekła i bardziej wierzyli w możliwość zarażenia niż możliwość wiecznego potępienia. Nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek w Kościele włożyli tyle wysiłku w to, żeby ludzie trzymali dystans od grzechów, by dusza nie zachorowała, ile wkładamy w przypominanie i organizację, by ludzie byli zdrowi na ciele.
W Kościele pandemia obnażyła przede wszystkim brak żywej wiary w prymat duszy nad ciałem, brak ufności w zmartwychwstanie przy gigantycznym lęku przed śmiercią, niedostatek przekonania, że ostatecznie wszystko jest w Bożych rękach, bez których ludzkie ręce nic nie pomogą.
To nie znaczy, że nie należy słuchać rządów, lekarzy, specjalistów. Trzeba słuchać. Bo to jest miłość drugiego człowieka i właściwe używanie rozumu. To nie znaczy też, że nie można się przejmować. Bo i Jezus „zapłakał nad śmiercią Łazarza”. To tylko pytanie o moją, naszą wiarę, czy Bóg w naszym życiu rzeczywiście jest na pierwszym miejscu i czy się przejmujemy, kochamy i ufamy bardziej Bogu niż ludziom.
Nie wiem, kiedy umrę i na co. Modlę się tylko, bym się nie bał ludzi bardziej niż Boga i bym się nie zaraził strachem, który zabiera ufność wiary.