Dużo się mówi o synodalności. Dorzucę i swoje pięć groszy.
Po pierwsze, gdyby Jezus chodził między nami jak 2000 lat temu, albo Bóg mówił do swojego Mojżesza jak 3000 lat temu, nie trzeba byłoby synodalności. Znalibyśmy wszyscy dobrze wolę Bożą. Problem w tym, że nikt z nas nie ma na wyłączność dostępu do Boga a jednocześnie każdy ma jakieś pojęcie i rozumienie woli Bożej. Stąd synodalność jest po prostu normalną koniecznością.
Po drugie, synodalność zawsze będzie przeszkadzała tym, którzy lubią rządzić po swojemu i nie lubią sprzeciwu. Chęć rządzenia jest naturalna, czasem nawet przynosi dobre owoce, ale tak nie może być w Kościele, bo za wiele krzywdy robi się szantażem władzy bojącej się inaczej myślących. Stąd Kościół ciągle musi troszczyć się o to, żeby jednostki despotyczne trzymać daleko od stołków.
Po trzecie, synodalność ma sens wtedy, kiedy każdy może powiedzieć szczerze jak rozumie i intepretuje daną sprawę w duchu wiary. Zarówno ten, który myśli, że należy przyjmować wszystkich imigrantów, jak i ten, który uważa, że powinno się ich załadować na statki czy samoloty i wrócić do ojczyzny, powinni mieć możliwość wypowiedzenia swoich myśli bez natychmiastowego osądzania, które to zachowanie jest bliższe Ewangelii. Tak samo z wieloma innymi sprawami. Jeśli nie jesteśmy gotowi na stworzenie przestrzeni do wypowiedzenia, co myślimy o wszystkim w Kościele, to nie jesteśmy jeszcze gotowi na synodalność. Ocena danej sprawy przyjdzie prędzej czy później. Nieraz trzeba miesięcy modlitwy, dyskusji i wzajemnej empatii, że usłyszeć w tym wszystkim wolę Boga, ale warunkiem sine qua non synodalności jest zawsze prymat uważnego słuchania nad szybkim ocenianiem.
Po czwarte, synodalność ma sens wtedy, kiedy słuchamy wszystkich a nie tylko wybranych. Tak jak rządząca partia nie może pytać o stan państwa tylko swoich członków i sympatyków, tak samo w Kościele synodalność nie przyniesie owoców, jeśli wypowiadać się będą tylko wybrani przedstawiciele.
Po piąte, synodalność nie ma sensu wtedy, kiedy stawiamy innych pod ścianą już podjętych decyzji. Czyli nie pytamy Kościoła, czy kobieta może mówić homilię w czasie Mszy, ale pozwalamy jej mówić. Nie pytamy o błogosławieństwo par homoseksualnych, ale je błogosławimy. Nie pytamy o warunki udzielania Komunii rozwodnikom, tylko udzielamy. Taka postawa to szantaż małego dziecka, które sprawdza, na ile może sobie pozwolić. Mnie nie boli to, że rozmawia się o kapłaństwie kobiet czy antykoncepcji. Mnie przeraża kompletnie wbrew Kościołowi przyjęta zasada, że robimy jak chcemy a potem usiądziemy do stołu i zastanowimy się nad tym, czy tak można. To tak jakbym ja najpierw ożenił się z kobietą a potem zgłaszał postulaty zniesienia celibatu. Jeśli ludzie naprawdę wierzą w Ducha Świętego i Kościół, to wiedzą, że dopóki pewnych rzeczy nie wolno, to po prostu nie wolno. Będzie modlitwa, dyskusja, spotkania i jak będzie zmiana taka czy inna, to ją wprowadzimy, ale wprowadzając zmiany na własną rękę dajemy świadectwo tylko tego, że nie zależy nam wcale na woli Bożej tylko swojej własnej.
Marzy mi się Kościół, w którym każdy może mówić, co myśli, nie obrażamy się na tych, co myślą inaczej, nie kochamy ich przez to mniej i robimy to, co zdecydowała kościelna władza i w tylko w tym zakresie, w jakim ma władzę. Tak na 100% pewno będzie dopiero w niebie, ale warto już tu na ziemi popróbować tego, co boskie.