Kraków – kościół oo. Kapucynów, 17.11.1999
Był rok 1949. Pośród pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem, Bóg zasiał kolejne ziarno. Ziarno człowieczego życia. Ziarno imieniem Halina.
Minęło 50 lat. W kościele kapucynów pyta Bóg wszystkich:
– Powiedzcie! czy to ziarno padło na drogę? Czy na skale uschło? Czy może krzak ciernisty zagłuszył w nim radość plonów? Powiedzcie, co się stało z tym ziarnem?
Pyta Bóg wszystkich przez kapłańskie usta.
– Ja wam powiem!
– Kto ty jesteś?
– Nazywam się Elżbieta Węgierska
– Co ty tu robisz? Czy pani Halinka to twoja koleżanka?
– Księże Wojciechu – nie żartuj sobie. Przecież dobrze wiesz, że dzisiaj są moje urodziny. 768 lat temu umarłam dla nieba. W Marburgu, mając zaledwie 24 lata. Miałam troje dzieci. Zabrakło mi męża. Zmarł. Postanowiłam żyć w ubóstwie. Wszystkie kosztowności, pieniądze i klejnoty przeznaczyłam ubogim i chorym, żebrakom i potrzebującym. Widziałam w nich Chrystusa.
Jestem dzisiaj z wami w kapucyńskim kościele, by wam powiedzieć, że ziarno p. Halinki zaowocowało takim samym kłosem jak mój – kłosem poświęcenia i trudu. To jest kłos dźwigania oazowych garnków, scedzania oazowych ziemniaków, wdychania oazowej pary. Poświęciła swój czas i siły, i zdrowie dla człowieka biednego, bo potrzebującego Chrystusa. Nie żałowała siebie dla innych. To jest plon stokrotny.
– Wierzymy, św. Elżbieto! Wierzymy i dziękujemy!
Cisza zaległa kapucyński kościół. Wtem słychać głos:
– Ja też wam powiem o ziarnie, któremu na imię Halina.
– Kto ty jesteś, głosie?
– Ja jestem matka 7 synów. Żyłam w II wieku przed narodzeniem Chrystusa.
– Skąd znasz p. Halinkę?
– Dobrze ją znam. Miałam siedmiu synów. Wspaniałych, kochających, oddanych Bogu. Wtem na horyzoncie mojego życia pojawił się on – Antioch Epifanes. Syryjczyk. Zbrodniarz. Uwięził nas.
– Nie wolno wam jeść wieprzowiny! – rozkazywał.
Wierzyłam w moje dzieci. Ani jedno nie przekroczyło prawa Bożego. Byli wierni. Za cenę krwi. Za cenę mojego matczynego bólu. Za cenę patrzenia na śmierć tego, co było najdroższe w mym życiu. Zabił ich, ale pozostali wierni. Zabił ich, ale pozostałam wierna.
Jestem dzisiaj z wami w kapucyńskim kościele, by wam powiedzieć, że ziarno p. Halinki zaowocowało takim samym kłosem jak mój – kłosem wierności Bogu i Jego przykazaniom. Za cenę łez. Za cenę bólu. Za cenę … serce p. Halinki samo dopowie. To ziarno wydało plon wierności. To jest plon stokrotny.
– Wierzymy, św. matko! Wierzymy i dziękujemy! Ale powiedz nam, jak znalazłaś się tutaj w kapucyńskim kościele?
– Przyszłam z liturgią. Czy nie słyszałeś mnie słuchając I czytania?
Cisza zaległa kapucyński kościół. Wtem słychać głos:
– Jeszcze my wam powiemy o ziarnie, któremu na imię Halina!
– A kim wy jesteście?
– To my – księża i animatorzy, przyjaciele i uczestnicy rekolekcji.
– No, wreszcie przypomnieliście sobie o drogowskazie świadectwa. Słuchamy was bardzo.
– My lubimy żarty, dowcipy, kawały. Lubimy skecze i wieczorki pogodne, pokazywanie ptaszków i mąkę na twarzy. Lubimy uśmiech zmęczony dniem u ks. Jerzego. Lubimy kuchnię i kanapki w silentium. Dżem jak dogmat pewny i nienaruszalny. My chcemy powiedzieć. W kuchni u p. Halinki zawsze schylał się do nas kłos uśmiechu i radości. Kłos zrozumienia i pogodnej twarzy. Kłos serca, które wie, co znaczy miłość. Które jak dzwon biło rytm co dnia – Kochaj to służ! Kochaj to twórz!
Ziarno p. Halinki wydało kłos uśmiechu. To plon stokrotny.
– Wierzymy wam księża i animatorzy, przyjaciele i uczestnicy! Wierzymy i dziękujemy!
Jest listopad. 17. Rok 1999. Ziarno p. Halinki wśród milionów polskich kłosów tworzy niezapomniany pejzaż krajobrazu, któremu na imię miłość.
Módlmy się dziś wszyscy. Do św. Elżbiety. Do matki siedmiu synów. Módlmy się z księżmi, animatorami, przyjaciółmi i uczestnikami. Módlmy się, aby ziarno p. Halinki jak najdłużej było kłosem wyzłacanym poświęceniem, posrebrzanym wiernością i kołyszącym pod polskim niebem wichrem z wiary płynącego uśmiechu.