Mówi się trochę ostatnio o (nie)oddzielaniu dzieła od twórcy. Ja to rozumiem dwojako.
Z jednej strony nie dziwię się ofiarom, że mogą mieć trudności. 30 lat temu pogryzł mnie pies. Mam nadal dyskomfort, kiedy jestem za blisko. Na poziomie emocjonalnym i automatycznym nie potrafię ucieszyć się psami. Na poziomie intelektualnym rozumiem jednak, że ten sam pies był dla kogoś całkiem pozytywny. Nie mogę też żądać od ludzi, by zgodnie z prawem trzymali psy na smyczy, bo powszechnie jednak tego w wielu miejscach nie stosują. Rozumiem ich jednak i muszę żyć z tym dyskomfortem. Ostatecznie ciąży mi to rzadziej niż własny brzuch.
Z drugiej strony chociaż rozumiem emocjonalny dyskomfort, jaki mogą wywoływać dzieła ludzi, którzy robili krzywdę, rozumem nie potrafię zgodzić się na zaro-jedynkowe łączenie autora i dzieła.
Jeśli dziełem Maciela Degollado byli Legioniści Chrystusa, to trzeba ich skasować?
Jeśli dziełem Jean Vaniera była Arka, to trzeba ją rozwiązać?
Jeśli dziełem Polańskiego są filmy, to należy zakazać je oglądać? [Naprawdę „Pianista” jest zły?]
A co zrobić z dziećmi przestępców? Przecież są jakoś ich „dziełem”?
Może to dla kogoś jest jakieś rozdwojenie jaźni, ale dla mnie nigdy nie było problemem słuchanie Freddie Mercurego, chociaż moralnie draniem był. Bo tak jak w szkole można być celującym z matematyki a niedostatecznym z WF-u, tak samo w życiu. Można być dobrym malarzem a kiepskim mężem, świetną wychowaczynią klasy a krzywdzącą własne dzieci mamą, dobrym kaznodzieją a fatalnym celibatariuszem.
Niszczyć to, co dobre z powodu tego co złe jest dla mnie pokusą odwrotności Ewangelii. Jezus uczy nas, byśmy na zło nie odpowiadali złem, a raczej zło zwyciężali dobrem. Niszczenie dzieła z powodu złych czynów ich twórcy wydaje mi się rodzajem zemsty, gdzie nawet na to, co dobre chce się odpowiedzieć złem.
Ludziom skrzywdzonym trzeba pomóc, ale nie za cenę krzywdzenia tego, co dobre.
Dzieła są w pewnym sensie „dziećmi” twórcy. A przecież nie można sądzić dzieci za winy ojców. No chyba, że same zasłużyły na karę.